Festiwal Wolność i Pokój: Lekcja Wolności

sawiccy_male

13 listopada, w środę o godz.12. w Wojewódzkiej Bibliotece Publicznej odbędzie się „Lekcja Wolności” dla uczniów kieleckich liceów.

 

Tę nietypową lekcję poprowadzą były minister edukacji narodowej Mirosław Sawicki wraz z małżonką Paulą Sawicką, szefową Stowarzyszenia Otwarta Rzeczpospolita. Spotkanie poświęcone będzie ludziom, którzy w swym życiu poświęcili bardzo wiele walcząc o wolność – Janowi Karskiemu, Markowi Edelmanowi, Jackowi Kuroniowi i Lechowi Wałęsie.

 

Spośród całej czwórki tych wybitnych postaci, szczególnie bliski państwu Sawickim był Marek Edelman. To właśnie w ich domu spędził on ostatnie lata swojego życia. Paula Sawicka wspominała tamten czas w rozmowie z Bogdanem Białkiem pt. „Paula, Doktor i sztuka odchodzenia”, która ukazała się w kwartalniku Style i Charaktery nr 2/2010. Cała rozmowa do przeczytania poniżej. 

 

Po więcej informacji i materiały specjalne zapraszamy na festiwalowy profil


Organizator główny

 

Współorganizator:

o.r.logo

 

 

 

 

 

 

 

Partner:

logo_wbp

 

 

 

 

 

 

 

 

PAULA, DOKTOR I SZTUKA ODCHODZENIA

 

style_i_charaktery_2010_02_maleBogdan Białek: W pierwszych komunikatach o śmierci Doktora media cytowały twoją wypowiedź: „umarł w domu, wśród bliskich i przyjaciół”. Chciałaś podkreślić fakt, że zmarł w domu i w otoczeniu bliskich. Czy to miało – ma – dla ciebie znaczenie?

Paula Sawicka: To była trudna sytuacja, nagle napadły mnie media. Kiedy umiera ktoś bliski, potrzebujesz samotności, ale nie możesz odmówić informacji, kiedy tym bliskim jest Marek Edelman. To był odruch i teraz, kiedy pytasz, przyznaję, że to było ważne – Marek Edelman odszedł tak, jak sobie tego życzył. Wśród bliskich.

Obcując z Markiem Edelmanem można się było wiele nauczyć o życiu, ale także o umieraniu. Kiedy odchodził, wiedziałam, co mam robić. W ostatnich godzinach nawet mi do głowy nie przyszło dzwonić po pogotowie, jechać do szpitala. Zresztą, to nie było potrzebne. Spełniła się jego ulubiona żartobliwa anegdota o chorym cadyku, któremu lekarz oznajmił, że konieczny jest szpital. Szpital przyjdzie tu! – rozkazał cadyk. I do nas też szpital przyszedł. Lekarki i lekarze, pielęgniarki i pielęgniarze z oddziału, któremu przez lata szefował Marek przyjeżdżali, bo go kochali, byli mu oddani, ale też byli przez niego nauczeni sztuki opieki. Właśnie sztuki, bo nie chodzi tylko o profesjonalizm. Człowiek, który odchodzi, musi mieć komfort. Dziś zrozumiałam, że przez 30 lat naszej przyjaźni z Markiem – która zaczęła się od opieki nad Gają Kuroniową – on mnie do tego przygotowywał.

Marek Edelman swoją mądrością obdzielał ludzi, którzy się znaleźli w jego otoczeniu, a oni mogli łapać tę szansę lub jej nie dostrzec. Obcując z Markiem, wielu rzeczy nauczyłam się w niezauważalny sposób, weszły we mnie i stanowią część mnie. Między innymi to, jak należy być koło człowieka, który odchodzi.

 

A jak należy być?

Tak, żeby wiedział, że się przy nim i z nim jest. Ale nie z poświęcenia. Raczej z obowiązku, który jest miłością, albo z miłości, która jest obowiązkiem – Marek mówił, że są sytuacje, w których miłość i obowiązek to jedno. Niełatwo to pojąć, bo zwykliśmy sądzić, że miłość i obowiązek wykluczają się, a Marek twierdził, że nie mogą bez siebie istnieć.

 

Powiedziałaś, że Doktor obdarzył cię pewną mądrością, że czegoś cię nauczył.

Tak. Ale to nie jest takie proste. Kiedy za sprawą chorej Gajki dwadzieścia osiem lat temu znalazłam się blisko niego, miałam 35 lat, a on tyle co ja teraz – 63. Moja walizka doświadczeń nie była pusta – miałam za sobą dobre i złe przeżycia, ważne i trudne decyzje, sukcesy i niepowodzenia, własną rodzinę, nawyki i przyzwyczajenia. Byłam uformowaną osobą, a nie pustą tablicą, gliną, której można nadać dowolny kształt. Ale te wspólnie przeżyte lata wiele mnie nauczyły.

Nauki rozpoczęły się w dniu, w którym ze szczoteczką do zębów i nocną koszulą przyjechałam do Łodzi, do Gajki w szpitalu. Zdawało mi się, że jeżdżąc tam z przyjaźni do Gai i Jacka, suwerennie o tym decyduję. Okazało się jednak, że zostałam włączona do drużyny, do czego potrzebne były jednak rekomendacje: „Nigdy bym się z tobą nie zadał, gdyby nie Gaja – to ona powiedziała, że jesteście wspaniałymi ludźmi i najlepszymi rodzicami pod słońcem”.

W drużynie każdy miał wyznaczoną rolę. Do mnie, na zmianę z Ewą, siostrą Gai, należało życie codzienne – miałyśmy dbać, by Gaja prowadziła normalne życie, w jak najmniejszym stopniu odczuwając swoją, z dnia na dzień większą, niemoc. Przyjeżdżałam z samego rana. Gotowałyśmy wystawny obiad (ja jako podkuchenna) – omawiałyśmy przy tym wszystkie ważne i nieważne sprawy, robiłyśmy wspólne plany na przyszłość, zawodowe i osobiste. Kiedy Marek wracał ze szpitala, stół był elegancko nakryty i schodzili się goście – członkowie drużyny. Nie było przydziału zadań, umawiania się, ale grafik musiał być w głowie Marka, bo wystarczyło, że coś się z nim nie zgodziło, a już dzwonił: „No, gdzie ty jesteś?”. Zrozumiałam więc w pewnym momencie, że moja suwerenność jest ograniczona. Chcesz być w drużynie, podporządkuj się zasadom, które brzmiały: „nie być tępym” i „być uważnym” . Jeśli byłeś w drużynie, musiałeś sprostać tym standardom. Poddawanie się im nie było obowiązkowe. Nie każdy znosił jego suche „bez dlaczego”, czy „robisz albo do widzenia”, a nawet obelgi wobec tych, którym się „w głowie przewróciło”.

 

Doktor u niektórych miał opinię aroganckiego, nieznośnego i bezczelnego, a nawet wulgarnego.

Bywał taki. To była maska, za którą ukrywał wielką wrażliwość – „bądź uważny”, i dobroć, bo uważał je za słabość – „zło rozumie tylko siłę”. Uchodził za oschłego, a on po prostu nie umiał okazywać uczuć, to go zawstydzało. Ani chwalić, bo co tu jest do mówienia, jeżeli jest tak „jak się należy”. Taki przykład, z tobą związany. Gdy jechaliśmy do Kielc z listem Marka na premierę „Golgoty Świętokrzyskiej”, akurat ukazała się nasza książka I była miłość w getcie. Marek dał ją dla ciebie z dedykacją: „Człowiekowi, który zmienił oblicze Kielc”. Byłam zachwycona, bo napisał to bez chwili wahania, bez tego zwykłego: „no to co ja mam napisać?”. Wysilałam łepetynę, coś doradzałam. Z rady nie zawsze korzystał, ale zawsze się razem pomęczyliśmy. A tu napisał od razu, szczerze. Kilka miesięcy później spotkaliśmy cię na urodzinach „Gazety Wyborczej”, podszedłeś do niego i dziękowałeś za tę dedykację. A Marek wtedy wypalił, że to nie on, a skąd, on nie miał z tym nic wspólnego. Poczułam się fatalnie, jakby mi zarzucono fałszerstwo, bo skąd miałeś wiedzieć, że Marek tak powiedział, bo inaczej musiałby – stojąc oko w oko z tobą – jeszcze raz powtórzyć, że jest pełen dla ciebie uznania. Takich rzeczy nie umiał, a przynajmniej nie praktykował. Zapytaj jego najlepszych uczniów, ile razy ich wprost pochwalił.