Błogosławione niech będą błędy, upadki i porażki

Z Bogdanem Białkiem rozmawiał Piotr Żak

Błogosławione niech będą błędy, upadki i porażki

Traciłem – i rzeczy, i przede wszystkim ludzi. Z drugiej strony o stratach, porażkach, trudnościach, których doświadczyłem, mogę powiedzieć, że są błogosławione. Dzięki nim dużo się dowiaduję. O sobie.

Piotr Żak:  Sukces polega na tym, że zdobywa się to, co się chciało. Szczęście polega na tym, że podoba się to, co się ma – mawiał Elbert Hubbard, amerykański pisarz i filozof. Kim bardziej się czujesz: człowiekiem szczęśliwym czy człowiekiem sukcesu?

Bogdan Białek:  Już od dawna, może od zawsze, jest we mnie zgoda na to, co jest. Nie wiem, czym jest sukces. Kiedyś wybrałem się na spływ Dunajcem. Obserwowałem jednak nie tyle widoki, co pracę flisaków: nie rozglądają się na boki, skupieni są na tym, żeby – umiejętnie balansując – prowadzić tratwę. Nie walczą z nurtem Dunajca, chcą się utrzymać na powierzchni rzeki. W jakiś sposób identyfikuję się z nimi – i to jest właściwie metafora mojego życia. Przestanę pilnować spryski, czyli żerdzi służącej flisakowi z Pienin za ster, to wyląduję na mieliźnie, rozbiję się o skały. Trzeba więc uważać, nie rozpraszać się. Czy to jest sukces, że ciągle jeszcze płynę?

Przywołam znów Hubbarda: Wykonuj swoją pracę z całego serca, a odniesiesz sukces. Konkurencja jest tak mała. Całym sercem angażowałeś się w stworzenie jedynego w Polsce pisma psychologicznego z prawdziwego zdarzenia, a potem w działanie wydawnictwa, które ma w ofercie znakomite książki o poszukiwaniach duchowych.

Kiedyś w jednym z pism izraelskich przedstawiono mnie jako właściciela małego imperium medialnego, bo wtedy rzeczywiście wydawaliśmy aż sześć periodyków. Bardzo mnie ta wizytówka ubawiła. Sam porównałbym siebie do szewca. Lata temu w Kielcach przy ulicy Małej miał malutki zakład szewc z Warszawy, powstaniec. Bardzo lubiłem do niego zachodzić, zamienić z nim parę słów. Wyobrażam sobie, że moje życie to jest właśnie taki warsztat. Trzeba pracować, zarobić, żeby zapłacić za prąd, kupić chleb, masło, kapustę, czasami napić się, czasami kogoś wspomóc i tyle. Nie ma w tym żadnej głębokiej filozofii.

Nie ma? Nie tylko wspomagasz ludzi, próbujesz zmienić ich mentalność, stawiasz tamę uprzedzeniom, inicjujesz dialog między wyznaniami…

Jeżeli sukcesem jest to, że nie udało mi się całkowicie zobojętnieć na zło, które widzę, że nie żyję wyłącznie dla siebie, a zarazem jestem pogodzony ze światem takim, jaki jest, to mogę powiedzieć, że jakoś mi się powiodło. Bardzo serio traktuję wers z „Ojcze nasz”: „i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom”. On jest dla mnie punktem orientacyjnym. „…jako i my odpuszczamy…”. Staram się więc odpuszczać, choć czasami wpadam w pasję i irytację, ale to przemija. Emocje pojawiają się i znikają, nie przywiązuję się do nich. To nie jestem ja. Moja złość nie jest mną. W tej frazie jest, jak zauważasz, zaznaczona relacja, wzajemność – tak jak ja im, tak oni mnie. Nie odwrotnie. Tego staram się trzymać. Nie zawsze wychodzi. Ale firma, dom… nie, to na pewno żaden sukces.

Dla zdecydowanej większości to właśnie są wyznaczniki sukcesu. Bo sukces kojarzy się jednak z czymś materialnym.

Niewątpliwie, ale jeżeli ktoś, jak ja, przez większą część życia nie miał dosłownie nic, potem w dosyć krótkim czasie sporo zdobył i równie szybko niemal wszystko stracił, to przywiązywanie się do rzeczy byłoby śmieszne i głupie. Przecież w każdej chwili mogę wszystko stracić, bo coś tąpnie na jakiejś giełdzie albo zacznie się wojna na drugim końcu świata, albo jakiś mściwy polityk zechce uszczęśliwiać ludzkość… Oczywiście wolałbym, by tak się nie stało. Ale przecież nawet jeśli nie wydarzy się nic dramatycznego, to bez wątpienia kiedyś umrę. I to raczej szybciej niż później…

Znasz wiele niezwykłych osób. Może któraś z nich według Ciebie uosabia sukces?

Wraca pytanie, czym on naprawdę jest i czy w ogóle mnie zajmuje. Spotkałem się kiedyś z jednym z największych polskich artystów, który zyskał ogromną sławę na całym świecie. Przy wódce otworzył się i opowiedział mi historię swego życia rodzinnego. Włosy stanęły mi dęba na głowie, gdy słuchałem o relacjach między nim a jego dziećmi i żonami. Był człowiekiem sukcesu? Weźmy na przykład laureatów literackiej Nagrody Nobla. Dużo czytasz. Wymienisz ich nazwiska, choćby tych z ostatnich 20 lat?

Wszystkich na pewno nie…

No widzisz! Co to za sukces, skoro dzisiaj pamięta o nich wąskie grono profesorów i krytyków literackich? Co jest sukcesem: otrzymanie prestiżowej nagrody, zostawienie śladu w ludzkiej pamięci? A jeżeli zostawienie śladu, to jakiego? Osiągnięcia często okupione są porażkami.

Tobie też się one zdarzały?

Czym jest porażka? W powszechnym rozumieniu ponosi ją ktoś, kto nie osiąga celu, jaki sobie wyznaczył. Ja nie mam świadomości, że stawiam sobie jakieś cele i do nich dążę. Jak wspomniałem, żegluję przez życie i staram się utrzymać łódź na powierzchni. Może nie jest to tratwa, zgoda, może raczej żaglóweczka. Dbam o żagiel, czasami popracuję wiosłami, ale od dawna wiem, że nie mam wpływu na to, z której strony i z jaką siłą zawieje wiatr ani kiedy woda się uspokoi.

Przyznam, że metafora żeglowania kłóci mi się z moim obrazem Ciebie – człowieka zdecydowanego, o wyznaczonych celach, do których wytrwale dąży.

Naprawdę nie wyznaczam sobie celów. Nie uczestniczę w żadnych wyścigach, rywalizacjach. Nie dążę do sławy czy bogactwa. Pamiętam spotkanie z moim ulubionym nauczycielem licealnym, byłem już na studiach i przyjechałem do rodzinnego miasta. Spotkaliśmy się, poszliśmy na kawę, przeszliśmy na „ty”. Zapytał: „Co chcesz w życiu osiągnąć?”. Nie potrafiłem mu odpowiedzieć. Bo moim celem jest wszystko to, co życie przynosi. Po prostu życie. Dlatego nie ma tu miejsca na porażkę rozumianą jako nieosiągnięcie celu.

Jak zatem, bez wyznaczania celu, udało Ci się stworzyć różne rzeczy, choćby „Charaktery”?

Nie miałem planu, by otworzyć pismo psychologiczne. To była moja reakcja na zaistniałą sytuację. Odszedłem wtedy z „Gazety Wyborczej”, a razem ze mną sporo osób, między innymi ty. Poczułem się za was odpowiedzialny. Najpierw założyłem studio graficzne. Pamiętam, jak zdobyłem na to pieniądze. Nie miałem wtedy właściwie nic, wynajmowałem puste mieszkanie: był tam tylko materac, budzik i trochę książek – a miałem już czterdzieści lat. Z głupia frant zadzwoniłem do właściciela dużej wówczas firmy budowlanej. Znaliśmy się, ale nie byliśmy przyjaciółmi. Powiedziałem, że potrzebuję milion złotych, a on na to: „Masz je”. Zamarłem. „Dlaczego chcesz mi pożyczyć, ufasz mi?” – spytałem. Opowiedział mi historię o tym, jak chciał zostać taternikiem. Jako szesnastolatek zarobił pierwsze pieniądze i zapisał się do szkółki taterniczej w Zakopanem. Kandydatów egzaminowano: każdy musiał wspiąć się na wysoką skałę, a gdy już tam był, słyszał głos: „Puść linę!”. Zdawał ten, kto puścił. „Widzisz” – skomentował biznesmen – „wspinaczki można nauczyć każdego, ale zaufania nie. A w góry nie chodzisz sam, i nie możesz pójść, jeśli nie ufasz ludziom”. Tak zdobyłem pieniądze na firmę. Stwierdziłem jednak, że mam tam ludzi o dużym potencjale, więc wymyśliłem gazetę, żeby mieli zajęcie na miarę swych ambicji i możliwości. Te historie pokazują, jaką rolę odgrywają przypadki. Nie mam wpływu na to, skąd zawieje wiatr, z jaką siłą, jak się wzniesie fala i kiedy opadnie. Ale mogę pilnować łódki, by się nie wywróciła. Mogę uważać na pasażerów, by nie wypadli za burtę. Jeśli odpowiednio wykorzystam wiatr, jego siłę i kierunek, żagle i ster – będę płynął. Dzięki temu powstał fenomen, jakim są Charaktery – mała prowincjonalna firma, poza psychologicznym środowiskiem naukowym, wydaje ogólnopolską gazetę ze współpracownikami z całego świata, z najwyższej półki naukowej. Przecież tego nie byłem w stanie zaplanować. Przyjazne wiatry, fale, przypadek… ale przecież Twoje żeglowanie dokądś zmierza. Czym się kierujesz w swej podróży?

Masz jakieś latarnie?

Może raczej punkty orientacyjne. To na przykład ludzie, których uznaję za mądrych, bo doszli do jakiegoś poziomu dzięki wysiłkowi twórczemu, intelektualnemu, coś reprezentują swoim życiem.

Możesz ich nazwać swoimi mistrzami?

W jakimś stopniu tak. Czuję wobec nich respekt. Spotykam takich ludzi i mogę się szczycić relacjami z nimi na tyle bliskimi, że czuję się dopuszczony do intymności, do ich wiedzy i doświadczenia. Lubię wsłuchiwać się w to, co mają do powiedzenia. Obserwuję też, co robią, jak się zachowują. Zarazem nie mam wobec nich nadmiernych oczekiwań. Nie spodziewam się, że ktoś, kto ma coś ważnego do powiedzenia dajmy na to w psychologii, będzie miał równie istotne refleksje w dziedzinie sztuki. Nie oczekuję, że będzie człowiekiem bez skazy. Nie ufam temu, co wydaje się doskonałe. Gdy ktoś mówi okrągłymi zdaniami, jest cały pachnący i ma wszystko wyprasowane, a obok siedzi uśmiechnięta piękna żona i doskonałe dzieci, to we mnie budzi się jakiś dystans. Nie wierzę w rzeczy harmonijnie domknięte. W japońskich świątyniach szintoistycznych, które są wzorcami ładu i harmonii, zawsze jest jakiś element, który zakłóca tę perfekcję – właśnie po to, żeby pamiętać o własnej niedoskonałości, by nie sądzić inaczej o sobie, bo tylko bogowie są doskonali. Bywa, że ludzie, którzy idealizują innych, widzą w nich jedynie cnoty, kiedy odkryją jakieś ich przywary, czasem drobne, a często nawet zwykłe, przyziemne skłonności, szybko wrzucają swoich idoli do szamba – nie mogą im darować, że nie spełniają oczekiwań, nie pasują do wyobrażeń.

Z jednej strony narzekamy na brak mistrzów. Z drugiej mówi się, że kiedy uczeń jest gotowy, mistrz się znajdzie.

Rzeczywiście. Mądrych ludzi nie brakuje, tylko czy umiemy ich rozpoznać? Na tym chyba polega prawdziwa mądrość – rozpoznać mądrość. Nie uważasz?

A kolejna latarnia, której światłem się kierujesz?

To łaska, której doświadczam od Boga. Rzadko Boga o cokolwiek proszę. We wczesnej młodości, w dzieciństwie to owszem – żebym zdał egzamin, żeby moja dziewczyna była szczęśliwa. Tak, takie modlitwy pamiętam. To było kiedyś. Teraz najczęściej dziękuję. Oczywiście łatwiej dziękować za dobre rzeczy. Lubię siedzieć w moim domu, pić dobre wino, patrzeć na obrazy i rzeźby, które udało mi się zebrać, i czuć, jak wdzięczny jestem Bogu. Ale czy nie myli mi się to z zadowoleniem z siebie? Mam nadzieję – bo pewności nie mam – że jeśli zachoruję na jakąś ciężką chorobę, to będę Boga prosił nie o to, by mi dał zdrowie, ale żeby dał mi łaskę pogodzenia się z tym, co ma być. To będzie chyba dobrym testem, co? Ale otwarcie i poważnie mówiąc, ja dziękuję Bogu tak w ogóle, za całokształt. Za to, że jest. Bo, jak wiesz, nawet jeśli Go nie ma, to i tak jest zawsze z nami. Jeśli myślisz, że Go nie ma, to jednak o Nim myślisz, więc jakoś z tobą jest. A jeśli o Nim nie myślisz, to też całkiem nieźle, bo pozwalasz Mu po prostu być i nie narzucasz Mu się z jakimiś duperelami, drobnymi interesami – załatw to, załatw tamto, albo żalami – a dlaczego zrobiłeś mi to, a nie zrobiłeś tamtego. Jestem pewien, że wszystko jest łaską.

Mistrzowie, Boża łaska… A masz jakiś punkt odniesienia w sobie samym?

Na pewno jest nim przeświadczenie, że nie mogę krzywdzić ludzi. Zdarzało się, że kogoś głęboko skrzywdziłem i ciągle myślami wracałem do tego. Traktowałem tę krzywdę jak wielką porażkę, z którą nie mogłem się pogodzić. Ale zatrzymywanie się i rozpamiętywanie tego bez końca było jeszcze większą porażką, było klęską. Coś dobrego zaczęło z tej sytuacji wynikać, dopiero gdy sobie odpuściłem, gdy wybaczałem sobie samemu. Nie cofnę przecież czasu. Wrócę do modlitwy „Ojcze nasz”, do frazy „i odpuść nam nasze winy…”. Mam zwyczaj robienia rachunku sumienia, ale ja to nazywam „rachunkiem od końca”. Zaczynam w myślach przywoływać osoby, które jakoś mnie dotknęły, sprawiły przykrość czy skrzywdziły. I zadaję sobie pytanie, czy mogę tej osobie wybaczyć, czy już umiem jej wybaczyć. Czasami mogę zrobić to od razu, czasami czuję wewnętrzny opór, zatrzymuję poczucie żalu, złości, smutku do następnego razu. Przywołuję tę osobę w duchu podczas następnych „rachunków” aż do skutku, aż do momentu, kiedy mogę od-puścić. Na końcu „rachunku od końca” dochodzę do siebie. Przypominam sobie krzywdy, niesprawiedliwości, szkody, jakie wyrządziłem innym. I pytam siebie, czy jestem w stanie to sobie wybaczyć. To jest czasami naprawdę bardzo trudne. Ale dzieje się rzecz ważna – buduje się we mnie świadomość, ile sam potrzebuję wybaczenia i ile spraw mam wybaczyć innym. Jeden z moich przyjaciół zwrócił mi uwagę, że miłosierdzie, współczucie, czyli po łacinie misericordia, to dwa słowa: miseria, czyli bieda, cierpienie, nędza, oraz cor – serce. Trzeba więc mieć świadomość swojej biedy, nędzy i cierpienia, by otworzyć swoje serce na innych, żeby dotrzeć do mądrości swojego serca. Tak powstają moje busole, drogowskazy i kompasy. Pozwalają mi się nie zgubić na otwartym oceanie. Dzięki nim nie wpadam w panikę w trudnych momentach – nie rozpamiętuję wtedy przeszłości, nie rozpaczam, nie zastanawiam się, dlaczego akurat mnie się to przytrafiło. Przytrafiło się i już. Przecież dużo wiesz o moim życiu. Zdarzało się, że traciłem wszystko. Czy popadałem wtedy w rozpacz albo smutek? Na pewno nie byłeś zrozpaczony. – Przycupnąłem i trwałem, czekałem, co będzie. Nawet wtedy, gdy straciłem rodzinę, dom, pozycję, pieniądze. Nawet kiedy zastanawiałem się, czy mnie stać na wędzoną makrelę i ile papierosów mogę dzisiaj wypalić, by starczyło na jutro. Bywałem też naprawdę głodny – i jako dziecko, i zdarzało się tak w życiu dorosłym. Czy wiesz, że jakiś czas byłem bezdomny, nocowałem po kościołach i gdzie popadło? Podjąłem decyzję, że będę żył w określony sposób. Rozumiem ludzi, którzy dają się wciągnąć takiemu życiu. Nie masz domu, nie wiesz, co będziesz dziś robił, co będziesz jadł i czy w ogóle będziesz. Wciąga wolność, jaką niesie takie życie, brak zobowiązań… – Nie, to nie jest wolność, a jedynie złudzenie wolności. Kiedyś w pociągu wysłuchałem rozmowy dwóch młodych mężczyzn. Wynikało z niej, że obaj mają za sobą przeszłość więzienną. Jeden właśnie wyszedł z zakładu karnego i wyznał, że najbardziej wolny czuł się w więzieniu: „Wszystko miałem zorganizowane, niczym się nie martwiłem, mogłem zająć się tym, co było”. Na co ten drugi ostro zareagował: „Nigdy tak nie myśl!”. A wracając do tamtego czasu w moim życiu: nie wspominam go jako wolności. Powiedziałbym raczej, że to był okres całkowitego zniewolenia – między innymi dlatego, że brakowało w nim odpowiedzialności. A bez niej nie ma wolności. Dlatego były więzień przestrzegał młodszego kolegę: nie myśl tak, bo przestaniesz być odpowiedzialny za swoje życie. Trzeba dużo siły, żeby z tego wyjść. Wyszedłem. Czy ten czas, to doświadczenie nie było w jakimś sensie porażką? – Jeśli tak potraktujemy porażkę – jako trudne doświadczenie – to przeżyłem ją nieraz. Byłem odtrącany, niechciany. Kiedyś z kolegą prowadziliśmy turnus terapeutyczny. Do ośrodka, gdzie mieszkaliśmy, włamali się złodzieje i ogołocili jego pokój do czysta. Został mu tylko dres, który miał na sobie. Zapytałem, jak się czuje. „Jak święty Franciszek” – odpowiedział natychmiast. Też tak się nieraz czułem. Traciłem – i rzeczy, i przede wszystkim ludzi. Z drugiej strony mogę o tych porażkach powiedzieć, że są błogosławione. Błogosławione? W jakim sensie? – Dzięki nim dużo się dowiaduję. Przede wszystkim o sobie. Zawsze bolały mnie utracone więzi z ludźmi, zerwane przyjaźnie. Sporo ich było w moim życiu. Znasz tę frazę Edwarda Stachury: „Cokolwiek pomiędzy ludźmi kończy się – znaczy: nigdy nie zaczęło się. Gdyby prawdziwie się zaczęło – nie skończyłoby się. Skończyło się, bo nie zaczęło się. Cokolwiek prawdziwie się zaczyna – nigdy się nie kończy”. Dzisiaj z większą troską traktuję te więzi, które mi zostały. Wiem, że głębokich więzi trzeba pilnować, ale też wiem, że naprawdę głębokich, istotnych relacji w życiu przydarza nam się bardzo niewiele.

Czy znalazłeś się kiedyś w trudnej sytuacji, która nie dała Ci nic dobrego? 

Nie.

Nawet, gdy Cię krzywdzono?

Nawet wtedy, bo nigdy nie pozwoliłem sobie ani innym traktować mnie jako ofiary. Zawsze staram się jakoś ogarnąć sytuację poznawczo. Szukam przyczyny – najpierw w sobie. Zastanawiam się, w jakim stopniu sam zapracowałem na to, co się wydarzyło: czego nie zauważyłem, gdzie się zgapiłem, co zlekceważyłem, jakie były moje rzeczywiste motywy, w jakie pułapki swojego umysłu wpadłem, jakie iluzje wytworzyłem. Zaraz potem próbuję zrozumieć motywację osoby, która mnie krzywdzi: o co jej może chodzić, czy do czegoś zmierza, do czego i po co? Z większością tych osób, które czasem nieźle dały mi popalić, utrzymuję zupełnie dobre relacje. Z innymi relacji nie mam, bo to oni nie mogą na mnie patrzeć. Nie znoszą mnie, bo zrobili mi świństwo i nie mogą mi tego wybaczyć.

Czyli wychodzi na to, że co cię nie zabije, to cię wzmocni?

Może w jakimś stopniu… ale równie dobrze może osłabiać. Zastanawiałem się, jak bym się zachował, gdyby teraz powtórzył się jakiś mój dramat z przeszłości. Wówczas udawało mi się przede wszystkim zachować godność. Ale czy dzisiaj bym to powtórzył? Nie wiem. Może bym się rozpił, może bym umarł na zawał serca albo popadł w depresję. A może zacząłbym walczyć i krzywdzić przez to ludzi? Nie wiem, czy dzisiaj stać by mnie było na dawną reakcję, kiedy powtarzałem tylko jak Hiob: nie ma we mnie żadnej winy. Dzisiaj przecież jestem kimś innym niż dwadzieścia lat temu.

Jest coś, czego się boisz?

Gdy byłem młody, bardzo bałem się śmierci. Wpadałem w trwogę na samą myśl, że moje życie gwałtownie się skończy. Dużo było śmierci w moim wczesnym dzieciństwie. Zbyt dużo, jak na małe dziecko. Śmierć była wielką, niszczącą tajemnicą nie do ogarnięcia, nie do wyobrażenia. W filmie „Interstellar” jeden z bohaterów mówi: „Nie boję się śmierci, to czas mnie przeraża”. Nie jestem pewien, czy rzeczywiście dzisiaj boję się czasu, chociaż czegoś przecież się boję, czuję w sobie lęk, lecz chyba nie strach, nie przerażenie. Ale ten lęk też jest błogosławiony. Coraz częściej rozmawiam ze zmarłymi. Żywi rzadziej mają mi do powiedzenia coś ciekawego, a też ja, jak się przekonałeś, nie mam wiele ciekawego do powiedzenia innym.
Ale umarli… ci to dopiero mają opowieści…