Wrócić, żeby odejść. Bogdan Białek rozmawia z Michałem Płoskim.

Z Michałem Płoskim rozmawia Bogdan Białek

 

Wrócić, żeby odejść

Bogdan Białek: – Znam Cię ponad dwadzieścia lat, przyglądam się sposobowi, w jaki żyjesz. Nie ukrywam, że mnie fascynuje. Szukałem jakiegoś klucza, od którego moglibyśmy rozpocząć tę rozmowę. W Twojej pierwszej książce „Notatki z pustelni” znalazłem przepiękną rzecz – „Przepis brata Wawrzyńca kucharza”:

Praktyka święta, zwyczajna, konieczna:
zatrzymać się tak często, jak można.
Bóg w głębi serca przez kilka małych chwil.
Tylko On – wielbić. Wszystko w tajemnicy.

Nieco wysiłku, wyrobić nawyki:
przedstawiać wszystko, co się czyni Bogu.
Wystarczy miłość – nie trzeba dzieł wielkich.
Pokój, łagodność – bez żadnej reguły.

Patrzeć na Boga. Nie patrzeć na siebie.
I nie zabiegać o swą doskonałość,
a uchybienia mieć za rzecz zwyczajną.

Miłość jest wszystkim. Reszta – czas stracony –
więc nawet słomkę z miłości ku Bogu
z ziemi podnosić. Słowa w małej cenie.

Jak to przeczytałem, to zobaczyłem, że to jest właśnie Twoje życie.

Michał Płoski: Ten wiersz jest próbą streszczenia rad brata Wawrzyńca zawartych w jego listach. To był prosty francuski karmelita, żyjący w XVII wieku. Podobne nauczanie powraca zresztą w różnej formie: znajdziemy je w „Małej drodze” świętej Teresy z Lisieux, w „Duchowości Nazaretu” Karola de Foucault. To ideał, do którego dążę, ale wciąż jestem daleko.

A czy pamiętasz ten moment w swoim życiu, w którym zdecydowałeś się na taką drogę, jaką przez nie idziesz?

To nie był jakiś moment. Moje poszukiwania były trudne, wynikały przez długi czas z buntu przeciwko temu, kim jestem, jak żyję. W pewnym momencie nastąpiło przesilenie, a następnie powolna krystalizacja moich poglądów i postawy życiowej.

Powiedziałeś o buncie przeciwko rzeczywistości. Jak ją wtedy postrzegałeś?

To był długi okres. Najpierw czas studiów prawniczych, które okazały się dla mnie nieporozumieniem. Jako bardzo młody człowiek sam wybrałem prawo, chciałem być podobny do ojca, zostać adwokatem. W pewnym momencie, na początku lat siedemdziesiątych, ten mój model życiowy się załamał. Zrozumiałem, że nigdy w życiu nie będę prawnikiem; ukończyłem studia pod presją rodziny. Później także zdarzało mi się znosić narzuconą mi, obcą sytuację, na przykład w wojsku. Jednak myśli o odsunięciu się od aktywnego życia pojawiły się na studiach, choć nie miałem wtedy jakiejś konkretnej wizji. Byłem wówczas z dala od Kościoła. Moja droga do niego była dość długa i zawiła. Potem odkryłem w nim duchowość, która mnie fascynuje do tej pory. Wcześniej było tylko przeświadczenie, że jestem w sytuacji fałszywej…

Fałszywej? Czy to znaczy, że dostrzegłeś niespójność między deklarowaniem pewnych wartości a ich realizacją?

To także, ale nie tylko. Oczywiście w tym czasie, o którym mówię, można by znaleźć powody dyskomfortu – praworządność, wymiar sprawiedliwości czy organizacja państwa w wydaniu PRL… Chodzi mi jednak o pewną głębszą sferę. Jako student czytałem dzieła Dostojewskiego i te lektury robiły na mnie wielkie wrażenie. Uświadomiłem sobie, że ujęcie w kategoriach prawnych na przykład problemu winy jest ogromnym uproszczeniem. Pamiętam moje spory z ojcem, który zresztą miał wiele racji. Rozmawialiśmy o Marmieładowie i Soni. Ojciec mówił, że człowiek zniszczony alkoholem wygląda inaczej niż u Dostojewskiego, podobnie prostytutka. Ja jednak szukałem swojej wizji świata. Zarówno prawo, jak i etyka normatywna zaczęły budzić moje wątpliwości. Czułem, że prawda jest gdzieś głębiej, że konstrukcje prawne niczego nie rozwiązują. Na to nakładały się sprawy polityczne, społeczne. Poszedłem na studia po 1968 roku, kiedy intensywnie „udoskonalano” uczelnie. Na prawie było to silnie odczuwane. Potem grudzień siedemdziesiątego roku. Pamiętam gazowanie krakowskiego Rynku, pałowanie ludzi. To są doświadczenia, które musiały wywoływać pytania, a jednocześnie frustrację. Interesowałem się historią doktryn polityczno-prawnych – trochę dlatego, że wykłady miał profesor Marek Sobolewski, jedna z jaśniejszych postaci, jakie z tamtego czasu pamiętam. Chodziłem do niego na seminarium i doszło między nami do pewnej konfrontacji. Próbowałem pisać pracę magisterską o doktrynie Andrieja Żdanowa, czyli o tym, jak państwo stalinowskie oddziaływało na kulturę. Żdanow wygłosił wiele przemówień, które niszczyły kulturę porewolucyjnej Rosji. Zainteresowałem się atakowanymi artystami: Achmatową, Zoszczenką czy Szostakowiczem. Moim ulubionym pisarzem był wtedy Bułhakow. Zacząłem śledzić życiorysy tych ludzi, dochodzić, jak było naprawdę, i postawiłem swojego promotora w trudnej sytuacji. W pewnym momencie profesor zmienił mi temat. To był wtedy dla mnie dramat. Napisałem potem coś obojętnego, byle jak i dostałem dyplom magistra prawa. Opuszczałem uczelnię z uczuciem ulgi.

A jak wyglądała Twoja droga do duchowości Małych Braci?

Poszedłem do pracy do biblioteki. Szukałem ciszy, zajęcia spokojnego. Chciałem żyć skromnie z własnej pracy i być niezależny. Po jakimś czasie dostałem wezwanie do wojska, do tak zwanego SOR-u. W szkole w Elblągu podpadłem, bo byłem wtedy dosyć trudnym człowiekiem. Dostałem zły przydział – do 33. Pomorskiej Dywizji Desantowej. Zaliczyłem bardzo dla mnie ciężkie poligony w Orzyszu i Ustce. Jest taki wiersz, który napisałem na stanowisku obserwacyjnym w Ustce:
Widziałem, łabędź z długą szyją leciał.
z długą szyją… Dokąd? Ponad drzewami…
Tak pięknie jak on, z prostymi skrzydłami,
(łabędzi lot jak śpiew) któż by nie chciał…

Tęskniłem za rzeczywistą wolnością, za szukaniem własnej drogi. Po wyjściu z wojska miałem kolejne trudne doświadczenia – ciężkie choroby moich rodziców i ich umieranie na moich oczach. Życie zadało mi pytanie o śmierć i miłość, ja nic nie wiedziałem. I wtedy właśnie odnalazłem się w Kościele. Przez pewien czas byłem nieznośnym neofitą, ostentacyjnym katolikiem. Zacząłem jednak czytać, szukać, powoli to uspokajałem. Potem przyszedł okres „Solidarności”, w którym udało mi się usunąć blokady tkwiące we mnie jeszcze od czasów studenckich. A potem był czas zatrzymania działań, internowanie, czyli okres życia w klauzurze, kiedy relacje międzyludzkie tracą swój wielki społeczny wymiar, a stają się wręcz kameralne: cztery osoby w jednej celi i trzeba ze sobą jakoś żyć, pomagać sobie nawzajem. To nie było łatwe. Słyszy się wszystkie odgłosy wydawane przez kolegów czy w toalecie. Dla człowieka, który lubi samotność, to może być trochę trudne – któregoś dnia prawie pobiłem się z kolegą. Święta Teresa wypracowała własną duchowość w klauzurze, między innymi w kontakcie z siostrą, który był dla niej trudny. Gdy dziś myślę o wierności Ewangelii, to przede wszystkim w odniesieniu do relacji kameralnych. Z nich rodzi się dopiero coś większego. Gdy studiowałem historię doktryn politycznych, miałem sympatię dla Kropotkina. Odpowiada mi taki model budowania więzi, od dołu, od małych wspólnot. Z tego może urodzić się coś, co później przyniesie owoce w większym wymiarze. Myślę, że taka postawa współbrzmi z wyrzeczeniem się tak zwanych bogatych środków, których powinien unikać Kościół. Wyszedłem z więzienia, poznałem Jolę, z którą od początku bardzo dobrze się rozumiemy. Jesteśmy ze sobą od dwudziestu paru lat, wspieramy się wzajemnie. Pytasz mnie o drogę do duchowości Małych Braci, a ja ci opowiadam swoje życie, dość banalne przecież. W tym rzecz, że duchowość Małych Braci jest zanurzona w życiu zwykłych ludzi. Zwykłe życie zastępuje im dawną klauzurę klasztorną. Człowiek nie jest schowany za murami – wystarczy być zwyczajnym, aby być niewidocznym. Odejście nie polega na oderwaniu się od codzienności – przeciwnie, polega na życiu powszednim ze świadomością, że Bóg stał się naszym bratem, że Jezus stale jest z nami.

Piszesz w książce między innymi tak: „Polem skutecznej walki z szatanem w dzisiejszej Polsce może być tylko pustynia, w duchowym sensie tego słowa. Nie zwyciężymy ani przez środki masowego przekazu, ani przez politykę, ani przez jakikolwiek aktywizm duszpasterski, ale – przez odejście w głąb”. Rozumiem, że to jest Twoje pojmowanie odejścia?
Chodzi o to, że grzech mamy znajdować w sobie, a nie w swoich bliźnich. Grzech społeczny trzeba zwalczać, poczynając od swojego grzechu. Wydaje mi się, że odejście, anachoreza, jest w Kościele niezwykle ważne, tylko trzeba je dobrze rozumieć. Z jednej strony widzę ogromne znaczenie zakonów kontemplacyjnych, które nie są doceniane, z drugiej strony uważam, że laikat, księża i czynne zakony powinni bardziej zwracać uwagę na odchodzenie rozumiane jako zwracanie się ku Bogu, jako stwarzanie sytuacji, w których zmącona w wiadrze woda może się wyklarować. Używam przenośni, żeby unaocznić, o co mi chodzi. Mamy tak dużo hałasu w naszym życiu, tak wiele się dzieje, że te odejścia są niezwykle potrzebne – chwila codziennej ciszy, odejście na miejsce osobne na jakiś czas, co jakiś czas. Wydaje mi się, że to, co praktykują Mali Bracia, jest bardzo racjonalne, daje się to przenosić do życia świeckich. Oni mają w ciągu miesiąca jeden weekend w ciszy, w samotności, tydzień w roku i codzienną godzinę przed Panem Jezusem. Nie wiem, na ile w takim wymiarze byłoby to możliwe dla świeckich, ale szukanie momentów wyciszenia wydaje mi się konieczne.

Piszesz o tym: „Potrzeba jednak uproszczenia życia, pracy, kontaktów między ludźmi, rezygnacji z natłoku obrazów i informacji. Potrzebne są takie odejścia co jakiś czas na miejsca osobne. Niezbędna jest stała, systematyczna praktyka modlitwy kontemplacyjnej. Może to być codzienna adoracja Najświętszego Sakramentu sprowadzona do aktu prostej obecności wobec Tego, który jest Miłością”.

Tak. Tak robią Mali Bracia, bo tam jest codzienna adoracja. Natomiast jeśli chodzi o świeckich, to wydaje mi się, że to wymaga poszukiwań indywidualnych dróg. Tematem otwartym pozostaje, jak ich szukać, jak praktykować odejście.

Ty znalazłeś swoje wyłączenie w Górach Świętokrzyskich. Piszesz: „Mój Nazaret leży w Górach Świętokrzyskich. Mijam oddaloną od szosy wioskę. Ścieżka wiedzie przez pola w stronę okrytego lasem pasma wzgórz. Ze starego sadu umykają sójki, zaś sikorki koło chaty nie przejmują się moim przybyciem. Rozpalam pod kuchnią. Suche szczapy strzelają i huczy ogień. Przynoszę wodę, rąbię przed domem drwa i co jakiś czas dokładam do pieca. Woda w czajniku bulgoce i można już zrzucić kurtkę i czapkę, i zasiąść do herbaty. Krótki dzień schodzi mi w lesie, skąd znoszę gałęzie. O zmierzchu wracam do chaty. Na tlący się żar rzucam szczapki, zapalam lampę naftową, wyjmuję chleb. Głęboka cisza. W lesie dusza powoli odzyskuje swą naturę. Ustępują napięcia. Tu nie ma brzydkich dni”.

Tak. W podobny sposób zachowują się bracia w swoich pustelniach. Chodzi o to, żeby odejść, w moim wypadku do małej chatki w lesie. Nie zabierać ze sobą żadnych zadań, roboty, po prostu ten czas spędzić w ciszy. Nawet nie chodzi o to, żeby wykonać jakiś program ascetyczny. Najpierw pozwolić, żeby to, co w nas hałasuje, trochę się uciszyło. Nie może być jednak tak, że żyjemy byle jak i mamy takie chwile ciszy. To jest związane z całą duchowością, której głównym filarem jest pokora. Na temat pokory trzeba powiedzieć kilka słów, bo narosło wokół niej dużo nieporozumień. Powiem o jej dwóch aspektach: o dążeniu do życia w prawdzie oraz o przyjmowaniu i akceptacji otaczającego nas piękna i dobra. Dążenie do życia w prawdzie to stały wysiłek, którego celem jest skonfrontowanie się z prawdą o sobie samym. To nie jest łatwe. Gdy konfrontuję swoje życie z Ewangelią, widzę ciągłe porażki. I tu jest miejsce na zawierzenie Bogu. W ostatnim czasie ożywił się kult Bożego miłosierdzia, przypomniany przez świętą Faustynę. Święta Teresa z Lisieux mówiła o miłości miłosiernej. Strasznie trudno przyjąć prawdę o sobie samym bez zwrócenia się ku miłości, bez świadomości, że zło, które jest w nas i wokół nas, jest ogarnięte przez Boże miłosierdzie. To jeden aspekt pokory. Drugi – czasem niezauważany – polega na tym, żeby przyjąć i zaakceptować dobro i piękno, które są w nas i w świecie nas otaczającym. Nie jesteśmy ich autorami. Są one darem Boga, łaską, którą trzeba przyjąć. Jeżeli ktoś służy innym, służy prawdzie, radości, pokojowi, to nie wolno tego negować, ale należy dostrzegać w tym działanie Ducha Świętego, który wybiera różne narzędzia i różne drogi. Nie ja tworzę dobro i piękno – autor jest poza mną i Jemu należy się wdzięczność.

Dalej znajduję taki fragment: „Żyjąc we współczesnym świecie, coraz bardziej zróżnicowanym kulturowo i zeświecczonym, nie możemy zamknąć się w swoim własnym katolickim kręgu, ale wtopić się w społeczność, jaka jest nam dana, i próbować być w niej zaczynem pojednania, starać się, na ile to jest dla nas możliwe, świadczyć o miłości, która nikogo nie odrzuca, nikim nie pogardza. Dlatego tak groźny dla naszego katolicyzmu jest nacjonalizm, którego oznaki spotykamy na co dzień; dlatego tak cenna, silna przecież w historii dawnej Polski, tradycja tolerancji i wielokulturowości. Jesteśmy szczególnie zobowiązani do, że tak to określę, rozszerzenia serc, do poznawania wartości innych wyznań, religii czy kultur; nie po to, aby porzucić własną, lecz aby więź z tym, co rodzime, umieć rozszerzać na to, co nieznane. Moim małym otwarciem na inną tradycję są ikony, które staram się poznać, zrozumieć i pokochać”. Od wielu lat zajmujesz się pisaniem, malowaniem ikon, stało się to też dla Ciebie sposobem życia, a nie tylko sposobem na zdobywanie środków do życia.

Ja chcę mieć jakieś proste ręczne zajęcie. To, co robię, nie ma wymiaru dokonań artystycznych. Prawosławni nazywają to „spisok”. To jest specyficzny rodzaj kopii, trzeba dokładnie powtórzyć wzór, ale tak, jak się powtarza zapisaną starą modlitwę, ze świadomością tego, co oznacza symbolika – trzeba po prostu łączyć tę pracę z modlitwą. Chciałem jeszcze wrócić do cytatu o konieczności otwarcia się. W życiu Karola de Foucault jest pewien piękny, przełomowy moment. W pustelni wśród Tuaregów żył we wspaniały, bohaterski sposób. Jednocześnie był Francuzem, chrześcijaninem, który ciągle miał świadomość wypełniania misji wobec tych ludzi. I oto nastąpił głód, karawany z zaopatrzeniem nie dochodziły i Foucault samotnie umierał z głodu. Znalazł go jednak pastuch. Zaniósł do swoich pobratymców i ci ludzie, którzy sami głodowali, zbierali niemalże po kropli kozie mleko, żeby się z nim podzielić. Foucault odkrył, że świadkami wobec niego są Tuaregowie, koczownicy, lud wyznający islam, ludzie, których – wydawało się – trzeba wielu rzeczy nauczyć, a którzy potrafili podzielić się ostatnią kroplą mleka. To był wielki przełom dla tego człowieka, który przecież osiągnął na drodze duchowej bardzo wiele. Nauczył się patrzeć na tych innych, którzy wydawali się odlegli od nas, od Ewangelii, od Chrystusa, jako na świadków tego, że my – ludzie Zachodu – wcale nie jesteśmy lepsi od nich, że w momencie próby to oni są bliżej Boga. Siostra Małgorzata Chmielewska często powtarza, że ci włóczędzy, ci nieszczęśliwi ludzie, którym ona pomaga, wciągną ją do nieba, bo ona w nich odnajduje dobro i piękno. Właśnie takie momenty są bardzo ważne w naszej postawie życiowej. W tym tekście, który czytałeś, chodziło mi o zglajchszaltowanie naszej tradycji, religii, z którym się stykamy, niestety, w przejawach nacjonalizmu… W każdym razie takie zjawisko istnieje i warto pracować nad tym, żeby nasz katolicyzm nie był tylko ostentacyjnym szyldem, który ma nas reklamować jako lepszych od innych.

Czy to też jest inspiracja Twojej fascynacji prawosławiem? Jesteś, jak określiłeś, rusofilem, malujesz ikony, dłuższy czas spędzałeś wakacje w parafii greckokatolickiej, bardzo bliskiej prawosławiu przez swoją liturgię, obrzędowość. Zresztą w swojej książce przywołujesz ojca Sergiusza Bułgakowa, który przeciwstawia prawosławie katolicyzmowi. Piszesz: „Nie wchodząc w ocenę cytowanych sądów” – masz tu na myśli właśnie Bułgakowa – „możemy stwierdzić, że sami katolicy doby Soboru Watykańskiego II oczyszczenie Kościoła widzą w wyrzeczeniu się ziemskiej władzy, triumfalizmu, prozelityzmu i w przyjęciu postawy uległej miłości”.

Chodzi mi o to, aby ta przemiana soborowa katolicyzmu dokonywała się w nas. Wspominasz o moim zainteresowaniu prawosławiem, Rosją czy szerzej Wschodem. Cieszę się bardzo z przemian na Ukrainie, z pojednania polsko-ukraińskiego, które dziś się dokonuje. Dwadzieścia lat temu można było tylko o tym marzyć. Gdy myślę o Rosji, wierzę – na przekór złym wiadomościom – w prawdziwe odrodzenie tego narodu o wielkiej duchowości i kulturze.

Na zakończenie jeszcze bardzo ładny tekst z Twojej książki: „drewniane paciorki różańca, cisza rośnie jak drzewo”. Prawdę mówiąc, ja napisałbym to tak: „drewniane paciorki różańca, cisza rośnie, drzewo rośnie”.

Cytujesz haiku mojej żony, które zamieściłem w „Notatkach z pustelni”. Dobrze, że do Joli należy ostatnie słowo. Ona o życiu duchowym wie więcej ode mnie, dlatego mało mówi. Najmądrzejsze jest drzewo – ono milczy.
Michał Płoski (rocznik 1951) w końcu lat osiemdziesiątych podjął próbę uproszczenia swojego dotychczasowego życia, porzucił wcześniejsze zajęcia i zaangażowania. Z wykształcenia prawnik, z zawodu bibliotekarz, po stanie wojennym (w czasie którego był internowany) katecheta, a następnie sekretarz księdza biskupa Mieczysława Jaworskiego – od 1989 roku zajmuje się pisaniem ikon. Mieszka po części w Kielcach, po części w małej chatce w Górach Świętokrzyskich. Napisał „Notatki z pustelni” i „Suche liście”.