Wspomnienia Jadwigi Maurer

Sprzed Zagłady

Przy dworze Zagajskich

Jadwiga Maurer

 

W językoznawstwie, gałęzi wiedzy, moim zdaniem, wielce przecenionej, z której przed laty napisałam pracę doktorską, w co mnie samej trudno dziś uwierzyć, istnieje pojęcie względnej chronologii. Czyli coś wydarzyło się wcześniej lub później od czegoś innego, o czym wiemy na pewno, że się wydarzyło. Podczas lektury książek Krzysztofa Urbańskiego „Kieleccy Żydzi” i „Leksykon dziejów ludności żydowskiej Kielc” roją się w moim umyśle przeróżne manipulacje z względnej chronologii. Pamiętajmy, że ta chronologia słusznie nazywa się względna i używając jej metod łatwo się pomylić. Że znajdujemy się na pograniczu prawdy faktycznej i prawdy literackiej, błądzącej po manowcach pamięci.

 

W 1922 r. Herszel Zagajski między ulicami Słowackiego a Bazarową [dzisiejsza Słowackiego – przyp. red.] wzniósł dla lokatorów swoich kamienic wolno stojący dom modlitwy… (K. Urbański, „Leksykon…”, 6).

Kiedy mój ojciec przyjechał do Kielc, aby podjąć pracę w Męskim Gimnazjum Gminy Żydowskiej, zmarła właśnie jego matka. Było to może w roku 1926. Nikogo z dziadków nie znałam, zmarli przed moim urodzeniem, co mi na pewno bardzo pomogło w przejściu na „aryjską stronę”. Choć mój ojciec nie praktykował (zapożyczam się na tym miejscu w terminologii Kościoła, bo tam każdy wie, co to znaczy), postanowił dopełnić religijnych obowiązków wobec zmarłej. Jakiś przypadkowo napotkany człowiek polecił mu bóżnicę Zagajskich jako odpowiednie miejsce dla przepisanych modłów. I wtedy Herszel Zagajski miał powiedzieć: „Kto to taki, ten przystojny i smutny młody człowiek? I umie się modlić. Trzeba go zaprosić na obiad w sobotę”.

 

Od tego sobotniego obiadu, na którym mój ojciec był jeszcze kawalerem, aż do wybuchu wojny byliśmy jakby rezydentami przy dworze Zagajskich. Ze względu na ich majątek, służbę, konie, samochody, szoferów i stangretów, ich fundacje i filantropię nie waham się tu użyć określenia „dwór”.

Trzy pokolenia Zagajskich, milionerów na skalę światową, mieszkały w Kielcach w bloku własnych kamienic przy ulicach Słowackiego i Bazarowej (Śniadeckich). Na przechodnim podwórku był zwyczajem tamtych lat ogródek, do którego, aby wejść, musiało się mieć klucz. Te trzy pokolenia to wdowa po Herszlu Zagajskim (W dniu 8 lipca 1937 roku zmarł w wieku 72 lat Herszel Zagajski, K. Urbański, „Kieleccy Żydzi”), synowie i córki, i ich dzieci. Wdowa przez cały rok po śmierci Herszla nie wstaje ponoć z łóżka. Czeka ją już tylko getto, gdzie umrze. Oprócz służby i pielęgniarek opiekuje się nią głównie córka, Cesia Wilnerowa, która przeżyje matkę o rok, dwa i zginie w Treblince. Wojnę przeżyją synowie Herszla – Mieczysław (chyba?), Henryk i Edek, i syn Cesi, Salek Wilner. Zbliża się wojna i Zagłada. Nikt nic o tym nie wie. Nie ma już proroków, a gdyby istnieli i tak przecież nikt by im nie uwierzył.

Chciałam powiedzieć coś tylko o tych Zagajskich, których znałam, ale muszę zrobić wyjątek dla Mieczysława. O nim słyszałam tylko. Mieczysław był jedynym z braci, który żył na stopie milionera. Mieszkał w Warszawie, miał własny samolot. Nie widziałam go nigdy na oczy. Ale moja mama opowiadała, że Mieczysław zrobił jej kiedyś bardzo ciekawy wykład o miłości, który zakończył słowami: „Ja sam przez długie lata kochałem się w hrabinie Czarkowskiej”. Moją mamę to śmieszyło, nie bardzo zresztą wiem dlaczego. Sądzę, że Mieczysław był kawalerem. Może się mylę.

 

Henryk był żonaty, ale nie miał dzieci. Edek miał młodą żonę Dorę i córeczkę Rutkę. Dora pochodziła z warszawskiej plutokracji i była ładną i miłą „panną z dobrego domu”, po maturze. Mama była z nią zaprzyjaźniona. Jeździły razem na Stadion. Dora z Rutką i panną do dzieci przyjeżdżały bryczką, a mnie i mamę zawoził tam zielony autobusik, który odjeżdżał spod parku. Zastrzelono je w sierpniu 1942 w getcie.

 

Nadchodzi Wrzesień…

Najwięcej bywaliśmy u Wilnerów. Wilnerowie mieli dwoje dzieci, syna Salka i córkę Blanię. Blania chodziła do gimnazjum Zimnowodziny, a Salek był już po maturze w żydowskim. Blani nie pamiętam prawie wcale, natomiast Salka pamiętam całkiem dobrze. Przeważnie leżał na kanapie w salonie z ilustrowanym czasopismem w ręce. Bywałam z nim czasem sama i wtedy trochę ze mną rozmawiał. Jeździł na nartach i na łyżwach i przyrzekł mnie uczyć jednej i drugiej sztuki. Raz, tuż przed wybuchem wojny, spotkaliśmy Salka w Krynicy. Byłam z nim chwilę sama na deptaku i Salek wskazał mi duży hotel i powiedział, że to jest „Patria”, własność Jana Kiepury. Z hotelu właśnie wychodził Murzyn i Salek zapytał mnie, czy wiem dlaczego Murzyni są czarni. Nie wiedziałam. „Bo się smarują czekoladą” powiedział Salek. Jeszcze dziś mam o to do niego pretensje. Co za brednie! Lubiłam być z Salkiem.

Henryk i Edek byli w partyzantce. Salek przedostał się z Wilna do Palestyny i walczył w Brygadzie Palestyńskiej. Moi rodzice do śmierci utrzymywali z nim kontakt. Ja nie mam nawet żadnego adresu, nie wiem czy żyje, a jeśli żyje, gdzie jest. Dla mnie pozostanie już na zawsze miłym, złotym młodzieńcem sprzed strasznego polskiego Września.

 

Pomimo niemal całkowitej segregacji towarzyskiej Żydów i Polaków, mój ojciec był zaprzyjaźniony z kilkoma wysokimi urzędnikami na szczeblu wojewódzkim. Oczywiście, nigdy nie był u nich w domu, ani oni u niego. To się jakoś wtedy w Kielcach rozumiało samo przez się. Jeden z tych panów powiedział mojemu ojcu w sierpniu 1939, że ojciec jest na jednej z kilku list zakładników zdobytych przez wywiad. O tym, że Niemcy biorą zakładników wiedziano ogólnie. A w ogóle, jak się miał wyrazić ów pan, lepiej nie być w Kielcach, kiedy wkroczą Niemcy. On sam myślał o kierunku na Rumunię. Ojciec powiedział to wszystko Zagajskim, ale nie zdołał ich nakłonić do ucieczki.

 

A oto ostatnia absolutnie scena – byłam jej świadkiem – jaka rozegrała się w domu Zagajskich dosłownie w chwili upadku II Rzeczypospolitej. Był początek września. Cały dzień przesiedzieliśmy w schronie Zagajskich, a mieli taki schron przeciwlotniczy. Kiedy bombardowanie ustało, poszliśmy do mieszkania Wilnerów, gdzie zebrali się już Zagajscy i naradzali, co robić. Ojciec powiedział, że trzeba koniecznie opuścić miasto i o ile się da, uciekać na wschód. Wywiązała się gwałtowna dyskusja, w której zwłaszcza pan Wilner dowodził, że Polacy pobiją Niemców. Że Niemcy w ogóle nie zajmą Kielc. Mój ojciec powiedział: „Zajmą wszystko. Kraków, Warszawę, już pewnie zajęli Katowice i Poznań. Zajmą całą Polskę”. I wtedy pan Wilner wypowiedział zdanie, które moja mama powtarzała z goryczą do końca życia: „Wypraszam to sobie, panie profesorze!”.

 

Postanowiono, że mężczyźni opuszczą, miasto, a kobiety i dzieci pozostaną pod opieką pana Wilnera. Ich losy były już przesądzone. Moi rodzice żegnali się pośpiesznie. Było już ciemno, kiedy wyszliśmy na szosę.

 

Wszyscy Zagajscy wyglądali zupełnie tak samo, jak drobna szlachta z ziemi kieleckiej. I tego wyglądu, ani tych ogromnych pieniędzy nie wykorzystali.

 

Jak zjawy…

W Krakowie już po wyzwoleniu, ale jeszcze zanim wojna się skończyła, po naszym powrocie ze Słowacji przyszedł do nas Edek Zagajski. Byłam sama w domu, gdzie mieszkaliśmy ciągle jeszcze na „aryjskich papierach”. Obudził mnie ze snu. Dlaczego spałam za dnia, tego oczywiście nie pamiętam. Wyrwana ze snu, nie byłam jeszcze całkiem przytomna, kiedy powiedział, że on jest Edward Zagajski z Kielc i pytał, czy go pamiętam. Powiedziałam bez wahania, że nie. Zaczął mi tłumaczyć kim jest, zawołałam „O! Edek!”, ale moja pierwsza reakcja już mnie skompromitowała w jego oczach. Był wyraźnie rozżalony. Nie rozumiał, zdaje się, że jeszcze parę tygodni wcześniej nie wolno mi było pamiętać Kielc. Że ta przeszłość musiała we mnie umrzeć, abym mogła żyć. Edek zabiera się do odejścia. Odprowadzam go do drzwi. Stajemy w otwartych drzwiach. Edek widzi chudą dziewczynkę w kusej spódniczce, która nie chce wiedzieć, kim byli Zagajscy. Edek nie wie, że ta smarkula, pomimo ciężkich przejść zakosztowała już życia po „tamtej stronie” i nie ma absolutnie zamiaru wracać, aby stać się znowu brzydkim, niekochanym dzieckiem we własnej ojczyźnie. Zresztą w papierach ma, że jest ze Lwowa i właściwie sama w to jakby już uwierzyła. Tak samo jak wierzy, że teraz nareszcie jest „jak oni”.

 

Później, kiedy dziewczynka dorośnie, będzie jej przykro, gdy czasem pomyśli o spotkaniu z Edkiem. Na koniec zaliczy tę przykrą przygodę do długiego pasma nieporozumień i niepowodzeń, z których składa się młodość. Ale w tej chwili, kiedy stoi z Edkiem we drzwiach na krakowskim Kazimierzu interesują ją jedynie chłopcy twierdzący, że byli w „konspiracji” i dziewczyny, z którymi chodzi do kościoła. I tylko dwa aspekty życia wywołują w niej żywsze uczucia: bohaterstwo i miłość.

Nigdy już potem nie spotkałam Edka.

 

Henryka poznałam kilka lat po wojnie. Byłam z mamą w Paryżu i Henryk zaprosił nas na kolację. Był znowu żonaty, żona miała dwunastoletniego syna, była wdową po lekarzu, który zginął. Uratowała się z dzieckiem i pamiętam, że dużo o tym mówiła. Henryk siedział przy stole i uśmiechał się do siebie. Nic więcej o nim potem nie słyszałam.

 

Pamięć, jak wiadomo, często płata figle. Więc może coś nie jest tu całkiem tak, jak to pamiętają inni. A może nikt już w ogóle nic nie pamięta? Przecież te żydowskie Kielce, gdzie Zagajscy byli jedną z pierwszych rodzin, zostały już właściwie wykreślone z dziejów miasta. Są bardziej odległe, niż Kielce za Łokietka. Zresztą umarłym jest to wszystko obojętne, a żywi mają swoje sprawy…

 

Jadwiga Maurer

Tekst i zdjęcia ukazały się w Świętokrzyskim Miesięczniku Kulturalnym  „Terazz” nr 5, maj 2009 roku

 

Jadwiga Maurer jest emerytowanym profesorem języków słowiańskich i literatury polskiej. Początkowo wykładała na uniwersytetach w Berkeley i Bloomington, a od 1968 r. na University of Kansas w Lawrence, gdzie mieszka. Urodziła się w Kielcach w nauczycielskiej rodzinie Anny i Barucha Graubardów, przybyszów z różnych stron (on – spod Lwowa, ona – z Chrzanowa, po polonistyce na UJ), którzy w żydowskich szkołach nauczali m.in. języka polskiego i historii. Jadwiga Maurer wspomina: W domu mówiło się o byciu Żydem, a rodzice ateistami nie byli, ale nie praktykowali. Byli polskimi patriotami. Wychowywali mnie w duchu mitologii, którą karmiły się wszystkie pokolenia po 1863 roku – mówi Jadwiga Maurer. W domu nuciło się pieśni legionowe i czytało Sienkiewicza. Gdy wybuchła wojna, Graubardowie opuścili Kielce ze swą kilkuletnią córeczką. Zdobyli tzw. aryjskie” papiery (stali się Grabowskimi), które pomogły im przeżyć okupację. Po ucieczce na wschód i różnych kolejach losu, w 1943 r. zatrzymali się na krakowskim Kazimierzu „oczyszczonym” z Żydów (było już po likwidacji tamtejszego getta). Prowadzili „życie na niby”, uważając, aby się nie zdradzić, kim są naprawdę. Wiosną 1944 r. dostali się do ostatniego transportu „Żegoty”, organizacji, która przerzucała Żydów na Węgry. Ale Niemcy akurat zajęli Węgry, więc zakończyli podróż na Słowacji. W klasztorze franciszkanów w Preszowie, Jadwiga doczekała końca wojny. Wrócą do Krakowa. Baruch Graubard nie uznaje nowych porządków w Polsce i podejmuje decyzję o emigracji. Jej celem jest Monachium. Tam Jadwiga zdaje maturę, kończy studia, doktoryzuje się i wyjeżdża do USA. Pracuje naukowo, ale też publikuje – po polsku – teksty literackie. Ma na koncie dwa zbiory opowiadań, które z tekstami drukowanymi w periodykach zostały włączone do tomu utworów zebranych „Sobowtóry” (2002) wydanego przez kielecką oficynę Scriptum.