Słoma jest słoma, Jest słoma, jest słoma

 

 

 

 

Bogdan Białek

Słoma jest słoma, Jest słoma, jest słoma

Bywa, że medytacja tak bardzo nas absorbuje, pragnienie oświecenia staje się tak silne, wyznaczony sobie cel „bycia lepszym człowiekiem” wydaje się tak bliski, że – oślepieni – nie widzimy tego drugiego, potrzebującego pomocy. Dążąc do oświecenia, trzeba uważać na oślepienia.

Drogi Przyjacielu, dziękuję za list. Czytając go, wykrzykiwałem w duchu raz po raz: „o tak, tak właśnie myślę!”, „widzę to tak samo jak Ty!”, „tak, znam to, wiem to!”, „identycznie to rozumiem!”. Myślałem nawet, że moja odpowiedź sprowadzi się do tego jednego zdania. Jednak jej napisanie odłożyłem na potem. Czyli na teraz. I wiem, że te okrzykniki są jak drzewa przesłaniające las. Trzeba nam więc zobaczyć las. Zatem do lasu. Nie chcę mówić ani pisać o medytacji (i to pisze redaktor naczelny pisma dedykowanego medytacji!), brakuje mi cierpliwości, gdy muszę uczestniczyć (a czasami mi się to zdarza) w medytacyjnych seminariach. „Co można wypowiedzieć słowami, to można wyrazić życiem” – jak pisał Thoreau. Zapadły we mnie głęboko słowa pewnego japońskiego mnicha spod Kioto. Wiele lat temu spędziłem w jego świątyni kilka dni. Pierwszego dnia powiedział mi: „Medytacja jest prosta. Siedzisz z prostym kręgosłupem nieruchomo i oddychasz. Wdech otwiera, wydech zamyka. Wdech i wydech, otwieranie i zamykanie. Nic nie rób. Niczym innym się nie zajmuj”. Im dłużej praktykuję medytację, tym bardziej docieram do sedna tego prostego przekazu. Cała reszta, myślę, jest tylko narcystycznym gadulstwem, dogadzaniem sobie, budowaniem swojej pozycji, władzy i prestiżu. Bodajże Efrem Syryjczyk powiedział: „Bóg jest oddechem”. Wystarczy. Więc w mojej odpowiedzi na Twój list nie będę wdawał się w dywagacje na temat medytacji, ale skupię się na jednej uwadze w nim zawartej – stwierdzeniu, że medytacja stała się dzisiaj dla wielu „duchowym towarem konsumpcyjnym”. Trudno się z tym nie zgodzić. Zauważali to już dawno nauczyciele medytacji ze Wschodu i z Zachodu. „Większość myśli o kontemplacji jako o introwersji i wyciszeniu, a nie jako o rozwoju alternatywnej świadomości, która gotowa jest na przyjęcie Boga” – pisze pewien chrześcijański kontemplatyk. A buddysta (Roshi Maezumi) dodaje: „Jeśli umiemy nieegoistycznie doświadczać Boga, z pewnością poznamy Zbawcę”. Tak, całkowicie się z Tobą zgadzam – medytacja, tak jak modlitwa, w swej istocie jest rzeczywistą transformacją naszego „ja”. Ale o jaką transformację tutaj chodzi? Intuicja podpowiada mi, że chodzi o oderwanie się od siebie i zwrócenie się ku drugiemu człowiekowi, bo przez drugiego objawia się nam Bóg. Opowiem Ci o pewnym doświadczeniu, o którym dowiedziałem się z wykładu Daniela Golemana, amerykańskiego badacza inteligencji emocjonalnej. Grupie studentów teologii w Princeton polecono przygotować kazanie na określony temat. Połowie badanej grupy przekazano ewangeliczną przypowieść o dobrym Samarytaninie, który pomógł obcemu w nieszczęściu. Druga połowa otrzymała losowo dobrane cytaty z Biblii. Gdy studenci napisali swoje kazania, polecono im, by przeszli do innego budynku i tam wygłosili mowy. Każdy z nich mijał po drodze zgiętego w pół, jęczącego człowieka, który ewidentnie potrzebował pomocy. Czy każdy się zatrzymał? Oczywiście nie! Co ciekawe, temat kazania nie miał wpływu na reakcję (lub jej brak). Badani, którzy rozmyślali o Samarytaninie i mieli głowę wypełnioną dobrymi pouczeniami i dezyderatami, wcale nie byli bardziej skorzy do udzielenia pomocy niż pozostali. Co zatem zadecydowało o tym, że niektórzy studenci pomogli potrzebującemu nieszczęśnikowi, a inni przeszli obok obojętnie? Nie zatrzymali się ci, którzy maksymalnie skupili się na zadaniu (wygłoszenie kazania!), spieszyli się i obawiali konsekwencji ewentualnego spóźnienia. Profesor Goleman tak komentuje ów eksperyment: „Myślę, że to właśnie jest nasz problem: nie wykorzystujemy każdej okazji, by pomóc, bo skupiamy się na niewłaściwych rzeczach. (…) Neurobiologowie zidentyfikowali neurony, zwane neuronami lustrzanymi, aktywujące w naszym mózgu dokładnie te obszary, które są aktywne w mózgu osoby będącej w kontakcie z nami. Odczuwamy z nią i jeśli potrzebuje wsparcia, jeśli cierpi, to automatycznie jesteśmy gotowi jej pomóc. Dlaczego zatem tego nie robimy? Możemy prezentować całe spektrum reakcji – od całkowitego zapatrzenia w siebie, poprzez zauważanie i empatię, aż do współczucia. Prawda jest taka: jeśli jesteśmy skupieni na sobie, jeśli jesteśmy czymś zajęci, jak to często bywa w ciągu dnia, to tak naprawdę nie dostrzegamy innych w pełni. A różnica między skupieniem na sobie a na kimś innym może być bardzo subtelna”. Myślę, Drogi Przyjacielu, że to istota rzeczy. Medytacja – bywa – tak bardzo nas absorbuje, nasz „rozwój duchowy” staje się tak silnym priorytetem, pragnienie oświecenia jest tak wielkie, wyznaczony sobie cel „bycia lepszym człowiekiem” wydaje się tak bliski, że – oślepieni – nie widzimy tego drugiego, potrzebującego pomocy. Dążąc do oświecenia, trzeba uważać na oślepienia. Dla mnie prawdziwe oświecenie to dostrzeganie drugiego w potrzebie. Przemiana, o której Ty wspominasz, a którą ja mam na myśli, czyni nasze sumienie tkliwym, wrażliwym, drażliwym, łatwym do poruszenia. Jestem chrześcijaninem i jedyną wskazówką w medytacji jest dla mnie Ewangelia, która jest nie tyle przedmiotem wiary, ile wezwaniem do przemiany życia. Owszem, znam grupy kontemplatywnej praktyki zebrane dla medytacji, niedostrzegające skrzywdzonych, ba, krzywdzące – bo nieuważne, skupione na sobie, swoich celach, przepełnione obawami i lękami. Ich praktyka w gruncie rzeczy jest jak słoma, jak słoma, jak słoma… Bo jak pisze nieoceniony Richard Rohr: „Duchowość jako cel sam w sobie, oderwanie od innych, pozbawione aspektu służby i miłości, prowadzi ludzi do iluzji i pompowania własnego ego”.